Po dwóch latach oczekiwań, spekulacji, takiego trochę ciociowania, na pewno ciężko pójść na ten film i nie traktować go troszkę jak małego siostrzeńca, którego widziało się dorastającego. Ciężko w takich warunkach o obiektywną ocenę, bo przecież Tom, bo Jess, bo pierwsza, wspólna premiera. Tak więc wyłamię się z pozytywną recenzją. Jednak po dwukrotnym obejrzeniu, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że film mi się podoba. I tyle. Ani wybitny, ani strasznie zły, że lepiej byłoby zapomnieć. Podoba mi się. I mogłabym go oglądać raz za razem z taką samą przyjemnością. Nie tylko dla Toma. Owszem sir Thomas rozkłada moje feelsy na czynniki pierwsze a to walcem, a to koparką, a to zakręconym włoskiem na poduszce, a to znów przejmującą łezką w oku. No jak tu się nie zakochać...
Ale Tom Tomem, a moja best actress Jessica robi kawał dobrej roboty, w tym najlepszą scenę całego filmu – czyli „wściekły, zazdrosny rondel”. Jedyna scena w całym filmie, która mnie zupełnie poważnie przestraszyła, gdzie powiało smutną grozą. Mia tym razem też mi się podobała, chociaż miewam co do niej mieszane uczucia (o ile Alicją była idealną, o tyle w Jane Eyre już coś nie zaiskrzyło). Charlie, jak wspomniałam
Agu pisze: uparcie próbuje mieć znaczenie w filmie
ale w sumie je w końcu znajduje, gdyby trochę nieposzerlokował, to Edith mogłaby pożegnać się z życiem.
Z tych dobrych rzeczy to oczywiści scenografia, kostiumy, piękna muzyka i ogólnie spójny, fajny pomysł na całość. I nawet po drugim razie nie przeszkadza mi kilka rzeczy, które za pierwszym razem raziły (upadek przez barierkę rzeczywiście nie musiał uszkodzić kręgosłupa, skoro stare drewno mogło bardzo łatwo się rozsypać, no a śnieg zamortyzował, a wyciąganie sobie ząbkowanego noża z twarzy mogło jednak zająć trochę czasu).
Owszem, film ma minusy, ooj ma, kiedyś do nich wrócę bo to mankamenty szczegółowe, ale przyćmiewa je jeden największy, którego nie mogę wybaczyć i który zniszczył cały, nabudowany klimat – otóż zakończenie,
gdzie w ruch idzie łopata … Naprawdę liczyłam na to, że Edith wepchnie Lucille w to obrotowe koło, albo chociaż na łyżki koparki. Mieli odlew, mogli ją bardziej pokiereszować. Taka śmierć byłaby też bardziej znacząca, w końcu pada w filmie zdanie, że ona z Thomasem wspólnie odnieśli sukces, że udało się tę maszynę zbudować i uruchomić. Nic takiego się jednak nie stało, a Edith triumfuje nad zwłokami Lucille, jak krecik na swym kopcu (czekam na ten kadr z filmu żeby zrobić mema xD).
I to właśnie to zakończenie zaniża u mnie ocenę filmu, szkoda bo nie wiele brakowało.
Ana pisze: Zapomniałabym, coś mnie po seansie nękało, a konkretnie
kogo miał na myśli duch matki Edith mówiąc, że będzie miała jego krew na swoich rękach? O Thomasie, Alanie czy o ojcu? Bo w sumie dwóch przez nią zginęło,a dosłownie miała krew Alana i "duchową" Thomasa na rękach

tak jak Rav mówi,
wg mnie chodziło o Thomasa, że zginął przez to że ja pokochał, stąd ta scena gdzie przez palce przelewa się jej widmo krwi wyciekającej z jego policzka.
Mimo wszystko, nie doszukując się w filmie ambitnego widowiska, oglądanie go sprawia czystą przyjemność estetyczną. Gdyby nie wspomniana końcówka, która budzi śmiech zamiast przynosić rozładowanie kulminacji emocji to całość byłaby cudna. A tak zostaje cień niedosytu.